Codzienne historie...
Spójrzmy prawdzie w oczy... Choćbym czytała i dwie książki dziennie to nie będę jak ona.
*cytaty
„rękopisy nie płoną” — Michaił Bułhakow „jeśli coś kochasz, puść to wolno” — Antoine de Saint-Exupéry
„To co jest martwe nie może umrzeć, lecz odradza się twardsze i silniejsze.” — George R. R. Martin
Sto tysięcy jednakowych...
Nie wiem.
W każdym razie domena zostaje, zajrzałam w statystki, sto tysięcy mnie przekonuje. Dzięki!
„Gdybyśmy mieli słowo, gdybyśmy mieli język, nie potrzebowalibyśmy broni” - Ingeborg Bachmann
Ta pani na plakacie to Ingeborg Bachmann (1926-1973): austriacka poetka, eseistka, pisarka i germanistka, z wykształcenia filozofka i psycholożka, która szczególnie umiłowała język, feministka.
Doktorat uzyskała w 1950 roku dzięki „Krytycznej recepcji filozofii Martina Heideggera” (myśl Martina Heideggera bywa uważana za jedną z najważniejszych filozofii XX wieku).
Ojciec Bachmann należał do NSDAP, a ona do „Grupy 47”, która m.in. jednoczyła niemieckojęzycznych pisarzy odrzucających nazizm.
Mężem Ingeborg Bachmann był Max Frisch, szwajcarski architekt, pisarz i dramaturg.
Jednak
w życiu poetki szczególne miejsce zajmował poeta Paul Celan. Uważa się,
że „Malina”, jedyna powieść Bachmann, to swoisty hołd właśnie dla
niego.
Żebyście nie myśleli, że po nocach czytuję skorowidze niemieckojęzycznych autorów, to przyznam się, że na „Malinę” trafiłam przypadkiem, dryfując po internetowych bezkresach.
Przyciągnął mnie tytuł, tak kiedyś na mnie mówiono, więc zaczęłam tej powieści szukać. Okazało się, że wznowione, bodajże w 2011 roku, egzemplarze potrafią osiągać zaporowe, jak dla mnie, ceny. Zajrzałam zatem do katalogu Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Walentego Fiałka w Chełmnie i znalazłam jeden egzemplarz, po który wybrałam się objuczona niczym wielbłąd, bo z pustymi rękoma pójść nie umiałam. Przebyłam wielokilometrową odległość smagana słońcem, które od tego czasu przebywa na wakacjach, gdzieś poza kujawsko-pomorskim. Na razie wracać nie zamierza i w sumie mu się nie dziwię.
Malina - Ingeborg Bachmann
Wracając do Ingeborg Bachmann, to wymieniłam tych trzech mężczyzn, ponieważ
bohaterka „Maliny” tkwi pomiędzy trzema mężczyznami: ojcem,
Ivanem i Maliną. To powieść autobiograficzna, która nie chce nią być. To
ciągłe ścieranie się powinności, ról, emocji, relacji ja-ty, ja-świat i ciągłe przenikanie się form. Bachmann łączy poezję i prozę, metafory nie
są łatwe, nie są oczywiste, a słowa wwiercają się do wewnątrz i tam nabierają indywidualnych znaczeń.
„Malinę” czyta się długo,
każdy fragment obracając w myślach. To powieść dla każdego, kto
lubi zatapiać się w emocjach, w swoich emocjach, kto lubi czuć siebie i
jednocześnie lubi język; słowa, metaforyczność zdań oraz odzierać codzienność z życzeniowości.
„Nadejdzie dzień, w którym kobiety będą miały
czerwono-złote oczy, czerwono-złote włosy, a poezja ich płci zostanie
stworzona na nowo...”
Bachmann nawiązuje do twórczości Celana, wplata w „Malinę”
metaforyczną opowieść o księżniczce, ale nie trzeba znać biografii
pisarki, by móc poczuć tekst. Jednak kiedy ma się świadomość, w jak tragiczny
sposób zmarła Bachmann, i połączy się tę wiedzę choćby z zakończeniem powieści,
to można poczuć na karku nieprzyjemny chłód.
„Malina” to również opowieść o miłości, miłości wiodącej do szaleństwa?
„Nadejdzie dzień, w którym ludzie będą mieli
czerwono-złote oczy i gwiezdne głosy, w którym ich ręce staną się zdolne
do miłości, a poezja ich płci zostanie stworzona na nowo...”
Ingeborg Bachmann była
bardzo mądrym człowiekiem, podobnie jak narratorka „Maliny”, która
czytała filozofów, doktoryzowała się, próbowała się dopasować do roli;
czekając na telefon od Ivana, zastanawiając się dlaczego nie studiowała
książek kucharskich?
Nie zgadzała się z tym co się działo na świecie, z czynionym złem, obojętnością na nie, jednak była jak pozbawiona języka, skojarzyła się mi z mitologiczną Filomelą.
Uważana była za ekscentryczną, bo wymykała się definicji napisanej językiem ograniczeń.
Trudne to było czytanie, nie ze względu na zawiłość, znaczeniowość, czy co tam sobie jeszcze za przeszkodę wymyślimy, ale przez to, że jakieś takie dekonstruujące, jakby się rozsypały części w środku, wpadły inne i nie wiesz czyj w końcu ten bałagan jest?
Wrócę do „Maliny”, antykwariaty się zlitowały i stare wydania wróciły do obiegu.
Zrobiłam plakat, powieszę sobie. Księżyce i gigantyczny motyl to nawiązania do powieści, pęknięcia tła chyba tłumaczyć nie trzeba, a jeżeli przypomina odrobinę plamy z Testu Rorschacha, to nie jest to przypadek.
Więzy przeznaczenia - B. M. W. Sobol
We wrześniu 2019 roku przeczytałam „Cudzoziemkę” B. M. W. Sobol, która przypominała historię przedstawioną w serialu „Outlander”, opierającego się z kolei na powieści „Obca” Diany Gabaldon. Książki Gabaldon nie czytałam, a serial szybko porzuciłam. „Cudzoziemka” jednak, była przyjemną rozrywką i pochłonęłam ją w weekend. Skandynawskie lasy, wikingowie, tajemnice, magia, nawiązania do mitologii, humor, romans i nuta erotyki - wszystkie te cechy sprawiły, że cały czas wyraźnie perypetie Judyty pamiętam.
Na kontynuację Autorka kazała nam „odrobinę” poczekać. Rozumiem, że pisanie nie dzieje się za sprawą magii i wymaga czasu, dlatego wytrwale wypatrywałam drugiej części.
Więzy przeznaczenia - B. M. W. Sobol
„Więzy przeznaczenia” nie odstają pod względem objętości „Cudzoziemce”; to ponad pięciuset stronicowa powieść. Egzemplarz, który otrzymałam nie był poddany korekcie, więc nie wiem czy błędy zostały poprawione, ale nie będę się nad nimi rozwodzić, gdyż na taki egzemplarz przystałam.
Powieść otwiera prolog, w narracji trzecioosobowej i opowiada perspektywę Einara wspominającego Jodridd, czyli Judytę. Jest krótki i roztacza aurę tęsknoty, nostalgii.
Po nim, w pierwszoosobowej narracji, historię zaczyna opowiadać Judyta, która po powrocie do współczesności nie może się odnaleźć. Rodzina traktuje ją jak osobę uratowaną z sekty. Wszyscy wokół niej szepczą, każą przyjmować leki. Na temat okoliczności powrotu milczą jak zaklęci, a sama Judyta ma luki w pamięci. Czuje się przez to zagubiona, a stale piętrzące się niewiadome powodują narastające uczucie rozbicia; nie wie już co jest prawdą, a co zmyśleniem.
Od czasu do czasu przenosimy się do czasów wikingów i sprawdzamy co u Einara i Dunstana. Wątki się przeplatają.
Pomimo objętości i braku korekty, tę część czyta się równie sprawnie jak pierwszą, ale niestety już nie z takim zainteresowaniem.
Niektóre z obszernie opisywanych codziennych sytuacji, owszem były obrazowe, ale nic nie wnosiły do opowiadanej historii. Było co prawda kilka zaskakujących zdarzeń dotyczących przeszłości bohaterki i to ich rozwinięcia mi zabrakło; położenia na nie mocniejszego akcentu. Uparte milczenie bliskich z czasem zaczęło mnie irytować, bo ile można bawić się w „wiem, ale nie powiem”.
Mnie się wydaje, że ta powieść to taki „przystanek” przed kolejną częścią, której zapowiedź na ostatnich stronach zostawiła mnie w zawieszeniu, bo jak to tak? Tyle czytałam i nadal nic nie wiem?
Same, poruszane przez współczesnych bohaterów, kwestie są odzwierciedleniem naszej codzienności. Dla mnie odrobinę brakowało akcji-reakcji, budowania opowieści rozdział po rozdziale, narastającej tajemnicy.
Może ona w nadmiarze tekstu się rozeszła?
Kwerenda, którą Autorka musiała wykonać do napisania części o czasach wikingów jest godna podziwu, wiele w niej smaczków i zachęty do samodzielnego zgłębienia historii.
Na pochwałę zasługuje również różnicowanie języka czasów Einara i czasów Judyty. Jak wspomniałam, najbardziej podobało mi się zostawianie tropów co do tajemnicy rodzinnej; rozbudzało ciekawość i serwowało emocje.
„Więzy przeznaczenia” ukazują m.in. jak zgubne może być przemilczanie istotnych w życiu wydarzeń; jak chęć ochronienia dziecka przed (być może) „niewygodną” prawdą, napędza spiralę kłamstw i prowadzi do utraty zaufania.
Czy przeczytam kolejną część?
Oczywiście, przecież muszę się dowiedzieć co z Jodridd i Einarem!
Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 513
To, co nienazwane - „Bodaj Budka” - Natałka Babina
„Bodaj Budka” - Natałka Babina
„Tekst jest zawsze tajemnicą, czy to napisany atramentem na papierze, grzybami na ziemi czy spojrzeniami w powietrzu”.
„Czy jestestwo człowieka zmienia się w zależności od tego, jak inni nas nazywają albo jak sami siebie nazywamy? Czym ono jest? Na czym polega? (...) Gdzie się to jestestwo ukrywa? W głowie? W sercu?”
„Strach strachem, ale muszę coś zrobić, bo inaczej z mojego osobistego świata - który i tak z dnia na dzień coraz bardziej się kurczy, znika jak kamfora - zostanie tylko strach. Przestrach”.
„Czasem nie potrafiło czegoś wyrazić, ale to nic. Niedopowiedzenia dają pole do interpretacji”.
„Przyczyną nieszczęścia jest to, że wszystko nazwane straciło swoje nazwy, wszystko pamiętane zostało zapomniane”.
„Tylko ciepłem ludzkich rąk można wyłamać kraty, które powstrzymują zło”.
„Czas biegnie dziesięć razy szybciej czy w ogóle się zatrzymał? Może już wszyscy jesteśmy poza czasem? Może niebo zwinęło się w rulon? Ludzie mimo wszystko tu żyją - w złej godzinie, pod rulonem, a może nawet pod orędownictwem? Człowiek chciałby spokojnie posiedzieć, pomyśleć, ale nie ma na to czasu...”
„- Tak, zdjęliśmy krzyże. Nowa rzeczywistość wymaga nowych symboli”.
Niedzielne leżakowanie postanowiłam wypełnić czytaniem, coby nie leżeć jak kłoda, a chociaż gimnastyki umysłowej zażyć. Ale spójrzmy prawdzie w oczy, niedziela rządzi się swoimi prawami, nie szukałam lektury bardzo wymagającej... i nie wiem dlaczego założyłam, że „Bodaj Budka” - Natałki Babiny taką lekturą będzie... W każdym razie.. założenie było błędne.
„Bodaj Budka” okazała się wprost idealna do ćwiczeń z interpretacji, ale pozostawiła mnie z wieloma niewiadomymi (tu muszę znowu spojrzeć prawdzie w oczy... zaklęta w niej historia Białorusi nie jest dla mnie w pełni czytelna).
Zaczęło się sielsko, po prostu opowieścią o wiejskim życiu, chwilę później powiało kryminałem, następnie horrorem, chyba gore?, i przeszło w SF, by się wymieszać i stworzyć „nienazwane” narracyjne szaleństwo, przez które płynie się „chutko” rozszerzając oczy ze zdziwienia, jak ten fikcyjny świat realnie opisuje rzeczywistość.
Główna bohaterka jest pisarką, WŁADA słowem, stwarza.
Rzeczywiste jest to, co potrafimy zdefiniować, a jak zdefiniowane to w jakiś sposób nam podległe. Wszystko co nienazwane nie istnieje?
Ałła Bobylowa, bo tak się nazywa protagonistka, wpada w nory i wędruje przez czas i przestrzeń, co okazuje się pomocne, kiedy najechana przez nieznane istoty Białoruś, zostaje odcięta kopułą od reszty świata.
Brniemy do przyszłości, tworzymy nowe określenia, zapominając po drodze stare. Szum, chaos. A może by tak... trening milczenia? :)
„Bodaj Budka” może być trudną lekturą, ale w tym szaleństwie jest metoda, bo to nasz świat i pytania (jest ich wiele) o jego kondycję. Za wiedzą i wyobraźnią Babiny idzie język, stąd tyle cytatów na początku.
Mnie się „Bodaj Budka” podobała.
PS. @nataliicodziennosc w swojej opinii napisała, że „Bodaj Budka” kojarzy się jej z „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk i w pełni się tym zgadzam, widać to nie tylko w początku powieści, ale i w stawianych pytaniach.
Liczba stron: 304
Literatura piękna
LEGIMI
Znowu ten... Hesse - „Narcyz i Złotousty” - Hermann Hesse
„Każde życie przecież dopiero przez rozdwojenie i sprzeczności bogaci się i rozkwita. Czym byłby rozsądek i trzeźwość, nieznające szału, czym byłaby rozkosz zmysłów, gdyby nie stała poza nią śmierć, i miłość bez wiecznej, na śmierć i życie, nienawiści płci?”
„Narcyz i Złotousty” - Hermann Hesse
„Narcyz i Złotousty” to opowieść o dwóch przyjaciołach, będących, jak się wydaje, przeciwieństwami. Złotousty to artysta, bezdomny rzeźbiarz, który widzi świat obrazami, a Narcyz to mnich, intelektualista postrzegający świat pojęciowo: „Myślenie nie ma nic wspólnego z wyobrażeniami. Dokonywa się ono nie w obrazach, lecz w pojęciach i formułach. Właśnie tam, gdzie kończą się obrazy, zaczyna się filozofia”. Nie jest tak jak twierdzi Narcyz, ale to świat, rzeczywistość tych postaci oraz ich czas, chociaż, gdy przymkniemy oko właśnie na czas i przestrzeń, to poruszana problematyka jest uniwersalna, nawet sposób przedstawiania/postrzegania kobiet wielce się nie zmienił.
„Narcyz i Złotousty” i „Wilk stepowy”, te dwie powieści, powinny znaleźć się na jednym zdjęciu, jeżeli chciałabym zachować koncepcję dwoistości - stałą w twórczości Hessego.
Obie traktują o podobnych rozterkach, choć w zgoła odmienny sposób i nie mogę się przestać dziwić temu, jak różnie były oceniane.
Złotousty wtłoczony w ramy życia, które miało stać się pokutą za grzechy matki, czuje, że to nie jest jego miejsce i zaczyna życiową tułaczkę. Przeżywa podczas niej wiele emocji, często zażywa przyjemności, popełnia wiele karygodnych czynów, z powodu, których oczywiście ma poczucie winy. Narcyza postrzega jako ideał, czemu w trackie wędrówki daje wyraz.
Złotousty wyrządza zło i widzi zło, bo chociaż akcja toczy się w średniowieczu to nie odbiega od rzeczywistości przeżywanej przez Autora.
Żadna literatura, zwłaszcza ta pisana z wielkiej litery, nie jest wolna od poglądów człowieka, który ją stworzył, nawet politycznych i tak też jest w dziełach Hessego. Im bliżej końca historii, tym bardziej widzimy jak dzieciństwo i informacje jakie posiadał Złotousty, kształtowały go i czego całe życie szukał.
Przyjaźń tych dwóch przeciwieństw można postrzegać jako jedną, rozdartą, osobę, konflikt pomiędzy duchowością, a rozumem. Jakoby nie można było mieć w sobie dwóch przeciwstawnych natur, trzeba się zdecydować na jedną, aby się dopasować, co Jung nazwał terminem persona (maska teatralna) i co znakomicie, oczywiście w moim odczuciu, zobrazował Ingmar Bergman w filmie noszącym (nomen omen) tytuł „Persona” (poniżej zamieściłam kadr z rzeczonego filmu, gdzie połowy twarzy dwu aktorek stają się jedną).
*w kadrze widać kolaż twarzy dwu aktorek: Bibi Andersson i Liv Ullmann
Język „Narcyza i Złotoustego” jest, jak zawsze u Hermanna Hessego, piękny, kwiecisty, ale jednocześnie lekki w czytaniu, a narracja płynna (w przeciwieństwie do „Wilka stepowego”, gdzie charakteryzuje ją zmienność).
„Narcyz i Złotousty” przypomina mi stylem przypowieść biblijną.
Nastrój nostalgii, obecność sztuki i czegoś ulotnego, przyjemnego sprawia, że „Narcyza i Złotoustego” czyta się z innymi emocjami niż krytykowanego „Wilka stepowego”, choć to dzieła w tematyce zbliżone. A może dzieje się to za sprawą uczuć jakie Autor żywił do Hugona Balla, przyjaciela, który jest pierwowzorem Narcyza, a Złotousty to sam Hermann Hesse? Może ich prawdziwość sprawia, że się tę powieść czule przeżywa.
Oprócz filozofii buddyjskiej, poglądów Freuda i Junga, w twórczości Hessego widoczne są wpływy Nietzschego, o przeżywaniu myśli, albo o stawaniu się; jak ma to miejsce w „Narcyzie i Złotoustym”:
<Gdy dążąc do urzeczywistnienia siebie danymi mu od natury darami, spełnia człowiek rzecz najwyższą i jedynie rozumną, jaką spełniać może. Dlatego dawniej mawiałem do siebie często: „Nie usiłuj naśladować myślicieli ani ascetów, lecz bądź sobą, staraj się urzeczywistnić siebie!>
Twórczość Hermanna Hessego można scharakteryzować aforyzmem „Nosce te ipsum”, czyli poznaj samego siebie.
*Wszelkie niejasności, błędy, niedopowiedzenia wynikają z mojej niewiedzy, za co przepraszam. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że jestem tylko czytelniczką-pasjonatką.
Liczba stron: 464
Posłowie: Volker Michels (tłumaczenie Anna Urban)
Włócząc się po katalogu Legimi... „Pierścienie Saturna. Angielska pielgrzymka” W.G. Sebald
Jestem wagabundą, jedynie w świecie książek, ale jednak.
Zdarza się, że zabawię gdzieś dłużej, ale na pewno nie zgłoszę chęci
stałego pobytu. Przyczyny upatruję w wyborach, których dokonałam lata
temu, a które nie były moimi, uczyłam się tego, co nie za specjalnie
mnie interesowało. Podobnie było z pracą. Jakby ktoś zmusił mnie do
założenia co prawda ładnych butów, ale w za małym rozmiarze. Nie mam
żalu. Jedynie czasem ogarnie mnie minismuteczek (taki jeszcze mniejszy od smuteczku :)), kiedy ktoś olśniewa
wiedzą, której mogę już nie sięgnąć. To mija, ponieważ szkoda... CZASU.
Nie
ma co stać w miejscu. Szlajam się zatem po katalogach książek poznając
różne punkty widzenia, infekując się nimi. Czasem zadzieram wysoko
głowę, ale potem daję szyi odpocząć i czytam rozrywkowo.
Tym razem
zajrzałam bardzo wysoko i czytam „Pierścienie Saturna. Angielska
pielgrzymka” W.G. Sebalda (czyli Winfried Georg Sebald, swoje imiona
uważała za nazistowskie dlatego podpisywał się inicjałami), który jest
uznawany za jednego z największych pisarzy niemieckich XX wieku.
Gdyby nie przedwczesna śmierć, to zapewne zostałby uhonorowany literacką Nagrodą Nobla.
Wydawnictwo Osselineum wydaje nową serię dzieł Sebalda, na razie ukazały się wspominane „Pierścienie...” i „Austerlitz”.
„Pierścienie Saturna. Angielska pielgrzymka” W.G. Sebald
We
wstępie wspomniałam o CZASIE nie bez przyczyny. To on jest głównym
bohaterem „Pierścieni...”. Narrator, za którego uważamy Autora,
spaceruje po Anglii i opowiada (używając skojarzeń) o historii świata.
Miesza prawdę z fikcją, wędruje myślami poprzez granice czasu. Łączy ze
sobą wydarzenia w nieoczywisty sposób, snując przy tym filozoficzne
rozważania.
Nie znam się na literaturze. Dla mnie to powieść (po trosze dziennik podróży) z fragmentami eseistycznymi.
Język jest piękny, tak że mogłabym uczyć się tych
zdań na pamięć, jak wierszy. Nie wiem czy czytałam kiedykolwiek tak
ładne konstrukcje zdaniowe...
Nie ma znaczenia, czy czytam o Niebiańskim
królu, czy o jaśniejących ciałach ryb, wszystko to widzę będąc
naznaczoną wrażliwością Sebalda.
Historie, które opowiada nie są
optymistyczne, to robaczywe karty historii ludzkości poprzetykane
symbolami i wyobrażeniami Autora. Tak po prawdzie kompletnie nie porywające, ale i tak urzekające. Co jakiś czas pojawiają się
zdjęcia, ryciny, obrazy, które utwierdzają nas w przekonaniu, że czytamy
prawdę, która pływa w melancholii.
Przejęzyczyłam się i nazwałam „Pierścienie Saturna” - „Pieśnią Saturna” i bardzo ta omyłka mi teraz pasuje - jak pieśń czasu, wszak Saturn to m.in. bóg czasu.
Fraza Sebalda jest niezwykle melodyjna, doskonała, arcymistrzowska, a powtarzalność motywów sprawia, że dostrzega się wzór. Wzór doskonały, choć ulotny i trudny do zdefiniowania. Nie przeszkadza to jednak w emocjonalnym odbiorze dzieła.
„Pierścienie Saturna” są bardzo metaforyczne, a czytanie wymaga skupienia i
analizowania, ale jest również wielce satysfakcjonujące.
#czytnikoweczytanie
Liczba stron: 360
Kategoria: literatura piękna
Podmiejski na koniec świata - Katarzyna Kowalewska
Niebawem, bo już jutro, 16 marca 2021 roku, do księgarń trafi „Podmiejski na koniec świata” - druga powieść obyczajowa tej autorki, a trzecia wydana. Ta również ukaże się pod patronatem www.podlasemczytane.pl.
Podmiejski na koniec świata - Katarzyna Kowalewska
Główną bohaterką „Podmiejskiego...” jest 32-letnia Alicja (mistrzyni organizacji), która ma prawdziwy dar do ratowania ludzi z opresji. Ona pomoże nie bacząc na liczbę związanych ze sprawą nowych obowiązków! Dla każdego problemu znajdzie rozwiązanie i zawsze podpowie, co można by jeszcze poprawić - nie tylko w pracy, ale również w życiu.
Alicja nie widzi problemów... Alicja widzi szansę na rozwój.
Co z tego, że... czyjś.
Kariera Ali jakiś czas temu stanęła w miejscu, a związek... okazał się inny, niż wyobrażenia. Tymon, druga połowa Ali, to przesadnie dbający o siebie architekt, lubujący się w rozrywkowym życiu. Alicja natomiast lubi w ciszy i spokoju poczytać książkę. Para zdaje się przeczyć powiedzeniu o przyciąganiu przeciwieństw. Żyją w „laboratorium” Tymona razem, a jednak osobno.
Można mieć „wszystko” jednocześnie nie mając nic wartościowego.
Ryszard Miłkowski, prezes Fashion of Warsaw i szef Alicji, zleca jej nowe zadanie. W związku z tym kobieta trafia do nowego miejsca, gdzie będzie miała szansę pokazać co umie i być może coś zyskać.
Krótko po przyjeździe na „koniec świata” Ala poznaje kilku ciekawych ludzi, mierzy się z brakiem... wygód :) oraz zaprzyjaźnia się, również z kilkoma, czworonożnymi.
Jednak jak to zwykle w życiu bywa, droga na szczyt nie jest jedynie przyjemnym spacerem i nasza bohaterka będzie musiała zmierzyć się z ludzką nieżyczliwością, interesownością i... zakłamaniem.
„Podmiejski na koniec świata” to powieść napisana w innym klimacie niż wspominane „Pudełko z pamiątkami”, a sama Alicja bardzo różni się od „pudełkowej” Asi, jednak gdyby obie panie spotkały się w realnym życiu, na pewno znalazłyby wspólny język, a Maciek z „Pijanego skryby” nie pozwoliłby się tej dwójce nudzić.
Chociaż Katarzyna Kowalewska w swojej najnowszej powieści porusza poważne tematy, to i tak pojawia się odpowiednia dawka humoru. Wszystko się znakomicie uzupełnia.
Postaci, które tworzy są bardzo charakterystyczne i wielowymiarowe. Tu nie ma makiet, są prawdziwi ludzie, nawet ci, którzy wzbogacają tło.
Kiedy na scenę wkracza czarny charakter, to możemy być pewni, że zaprezentuje się wiarygodnie. U Kasi Kowalewskiej nikt nie jest w jednym odcieniu.
Akcja ponownie toczy się głównie w Grodzisku Mazowieckim i wierzcie mi, chciałabym tam pojechać i skonfrontować to, co widziałam oczami wyobraźni z rzeczywistością. Czułam się jakbym chodziła po tym mieście!
Kowalewska również bardzo dobrze osadza tę historię w czasie - czytamy o rzeczach, które znamy nie tylko z dzisiaj, ale i sprzed wielu lat. Tymi zabiegami tworzy więź między czytelnikiem, a postaciami, bo one dzięki obrazowo użytym dekoracjom ożywają.
Jedną z pasji głównej bohaterki jest czytanie, więc nie zdziwcie się, gdy okaże się, że powieści, które poleca nowej znajomej, dobrze znacie.
Ale to nie jej jedyne hobby, na pewno nie będziecie się z Alicją nudzić.
Subtelnie zarysowany wątek romansowy jeszcze wzbogaca tę historię.
To powieść o odnajdywaniu własnej drogi, o zmianach, których nie należy się bać, o odwadze bez której szczęście może nam przejść koło nosa.
Historia Alicji jest świadectwem tego, że i „koniec świata” może być tym, czego pragnęliśmy najbardziej. Warto się w życiu rozglądać, a pojawiające się okazje sprawdzać, żeby nie żałować, że się ich nie wykorzystało.
„Podmiejski na koniec świata” przeczytałam „na raz” i trochę żałuję, że czyta się szybciej niż pisze... ale jestem cierpliwa i wytrwale czekam na kolejną powieść Katarzyny Kowalewskiej.
Liczba stron: 228
Kategoria: literatura obyczajowa
Trzynasta opowieść - Diane Setterfield
Wydawnictwo Albatros wznowiło „Trzynastą opowieść”, debiut Setterfield, w nowej szacie graficznej i w nowym tłumaczeniu Magdaleny Słysz.
Pani Winter to wielkie nazwisko w panteonie bestsellerowych pisarek. Margaret zaintrygowana zaproszeniem do napisania biografii, czyta jedną ze starszych publikacji Vidy, w której czegoś istotnego brakuje...
Zaczynają mnożyć się tajemnice, a wraz z nimi pojawia się mgła utkana z motywów znanych powieści ery wiktoriańskiej.
Dla mnie jest tymi motywami nawet odrobinę przepełniona...
Miejscami byłam tak przesycona, że książkę odkładałam. Brakowało mi jakieś przeciwwagi, lekkości, takiego światła, które sprawiłoby, że debiutancka powieści Setterfield byłaby lżejsza w odbiorze. Trochę mniej szczegółów i wydaje mi się, że „Trzynasta opowieść” by tylko zyskała. Lubię koronkową robotę, ale misterny wzór prezentuje się najlepiej właśnie dzięki pustej przestrzeni.
Ale nie mogę tylko narzekać :)
Historia, którą opowiada Vida Winter jest ciekawa, czuć w niej początki gawędziarskiego stylu, który tak mnie urzekł w „Była sobie rzeka”.
Margaret Lea niczym Sherlock Holmes próbuje rozwikłać zagadkę znanej i uwielbianej pisarki, a przy okazji odkrywa swoją... Ale nie tylko...
Razem z główną bohaterką błądzimy po wspomnieniach, podziwiamy wrzosowiska i sycimy oczy ruinami. Na plecach czujemy nieprzyjemne mrowienie, jakbyśmy zostali nawiedzeni przez ducha. Czas ucieka, wilk ostrzy kły, a my stale wiemy zbyt mało. Znajdziemy w tej powieści nasyconą niemal mistycyzmem więź sióstr bliźniaczek oraz nietypowy język, którym się porozumiewają.
Mniej więcej od połowy czytałam już z pełnym zaangażowaniem i cieszyłam się nawiązaniami m. in. do powieści sióstr Brontë.
Domyślałam się, dokąd zmierza akcja, ale i tak udało się Autorce mnie zaskoczyć.
Piękna jest w tej powieści miłość do książek; to jak została przedstawiona.
Jak twierdzi sama Vida Winter w „Trzynastej opowieści” mamy początek, środek i zakończenie, właśnie w takiej kolejności (jak w każdej książce :)), to czytelnicy lubujący się w różnych osiach czasu, i sztuce pisania listów, powinni być zadowoleni.
W 2013 roku światło dzienne ujrzała ekranizacja z Olivią Colman jako Margaret Lea, w której treść została rozplątana, ale w zbyt nachalny sposób i gdzieś po drodze, klimat niepokoju uleciał. Film da się obejrzeć, kadry są ładne, ale jeżeli miałabym komuś sugerować wybór... to lepszą opcją zdecydowanie jest powieść.
„Trzynasta opowieść” to historia o miłości naznaczonej szaleństwem, o czasie, który płynie, ale nie leczy.
Liczba stron: 448
Kategoria: literatura piękna