Co w tym wszystkim złego, skoro nic? Dużo o niczym. Mało o wszystkim.
Leżę w sypialni na magicznym łóżku „niespodziewanych zaśnięć”, a wpadające przez okno słońce maluje cienie na mojej leśnej tapecie. Zaczął się sezon żużlowy, a więc zyskałam więcej czasu na czytanie. Do magicznego łoża wzięłam ze sobą czytnik, a na nim m. in. „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” Nancy H. Kleinbaum. Zanim zatopię się w lekturze zaglądam na moje konto na instagramie, celem obudzenia w sobie uśpionej chęci do bycia twórcą internetowym, wtem trafiam na pewną historię...
Ktoś tam, gdzieś tam, napisał jakiś tam tekst o „bookstagramerach”, czyli poniekąd i o mnie, a więc Nancy H. Kleinbaum będzie musiała poczekać.
Czytam, oglądam i trawię.
Od dawna wiadomym dla mnie jest, że wszyscy wiedzą o mnie wszystko lepiej niż ja sama, choć często się w tym gubię. Rzeczony tekst mówi o bezrozumnych napędzanych chęcią posiadania książki za 34 zł bookstagramerach. O zdjęciach na „białej szmacie”, o ledowych lampkach, skarpetach i lansowaniu się za pomocą książek. Specjalnie mnie to nie rusza, bo jak już wspomniałam, wiele głupot w internecie przeczytałam. Pewnie, że są takie osoby, pewnie, że i kompletnie inne też są. Autorka tekst napisała bo mogła, ewidentnie nosi w sobie jakiś żal, ból, nie wnikam, a inna osoba się z nią nie zgadza i spoko, też ma do tego prawo.
To o co chodzi?
Od jakiegoś czasu toczę ze sobą walkę. Chcę i nie chcę prowadzić profil na instagramie.
Mam świadomość swojej ułomności. Nie przeczytałam wszystkich książek, które bym chciała i które powinnam. Popełniam masę błędów językowych, czasem nawet frazeologicznych. Człowiek mówi tak, jak się oczytał i jak się osłuchał. Nie otaczali mnie sami erudyci i nie egzystowałam w czarnej dziurze.
Walczę z tym, wiele błędów wyeliminowałam, ale jeszcze wiele popełniam.
Boli mnie czasem, ale tylko czasem, że nie mogę czegoś napisać tak, jakbym chciała, bo brakuje mi po prostu wiedzy.
Jestem typem obserwatora, raczej dobrego obserwatora. To u siebie lubię, choć mnie to gubi. Współodczuwam z różnymi ludźmi i zwierzętami. Wiele rzeczy mnie boli, czasem fizycznie. Jakbym słyszała miliony myśli i to swoich nie-swoich. Dzięki „Fizyce smutku” Georgiego Gospodinowa wiem, że nie jestem sama (książka trudna w odbiorze, niesamowita wirtuozeria językowa, przytłaczająca metaforyczność, więc albo poddasz się po 25% tekstu, który wydaje się chaotyczny jak pierwsze 25 lat życia, albo się książką zachwycisz). Główny bohater poznaje nazwę swojej przypadłości słyszenia myśli - syndrom empatyczno-somatyczny. Właśnie tak się często czuję. Czasem choruję z powodu sławy, ale nie mojej.
Przeglądam różne profile instagramowe, czytam komentarze, a moja chorobliwe doskonała pamięć dodaje do siebie różne wartości i często ich wynik nie jest zadowalający.
Rywalizujemy ze sobą o ilości, o wyjątkowe zdanie, o tekst, o zdjęcie. O zasięg. Pieprzymy często o byciu wyjątkowym, skromnym, o robieniu swojego, a jednocześnie domagamy się atencji w przeróżny sposób, nie zawsze idący w parze z tą pożądaną skromnością.
Udostępniamy udostępnienia.
W jednym czy dwóch nie ma nic dziwnego, czasem jest nam po prostu miło, że ktoś nas zauważył. Ale kiedy widzę 15 udostępnień udostępnień (tak jak baba w babie) to, co to wnosi poza interakcjami mającymi na celu zwiększenie zasięgu posta i pławieniu się we własnej zajebistości?
Nie można komuś po prostu podziękować za dobre słowo? W prywatnej wiadomości? Wiem, że mogę nie oglądać i to praktykuję, tylko gdzie tu ta konsekwencja?
Chcąc nie chcąc widzę również różnego rodzaju „afery”, „dramaty”.
Jakiś czas temu była sprawa z pewnym wydawnictwem, którego pracownicy nazwali naszą społeczność żebrakami, bo żebrzemy o „darmowe” książki.
Och, jak to było rozdmuchane. Jak niektórzy się deklarowali, że żadnej książki już od tego „złego” wydawcy nie wezmą.
A dziś ich nowość praktycznie zalewa „bookstagram”.
I znowu - w braniu książek, jak dają, nie ma nic złego, ale bycie niekonsekwentnym pozostawia jakiś niesmak?
Potem była afera z kolejnym wydawnictwem, które dało wszystkim bez wyjątku, dwa tygodnie na napisanie opinii, a kiedy opinie w wymaganym czasie się nie pojawiły to zaczęło straszyć konsekwencjami finansowymi. Wtedy wyszło szydło z worka, bo najbardziej oburzeni maili ze zrozumieniem nie czytali, niestety.
I znowu deklaracje. I znowu niesmak.
Po co to wszystko? Po co? Gdzie to robienie swojego? Może to nakręcenia zasięgu, budowanie w ten sposób podobno niechcianej popularności to jest to „robienie swojego”?
Autorkę rzeczonego tekstu o „białych szmatach” denerwowały ładne zdjęcia, może sama takich robić nie umie, nie wiem.
Co jest złego w ładnym zdjęciu książki?
Mnie denerwują brzydkie zdjęcia i teksty: tę książkę mogę postawić obok... (tu wpisać nazwisko dowolnego klasyka). U siebie, na półce to ja mogę swój pamiętnik obok „Wojny i pokoju” postawić i co komu do tego? Znakiem tego jest to literatura wysoka?
Denerwują mnie, ale nic z tym nie zrobię. Dla wydawnictwa im więcej zdjęć, tym lepiej, a odsetek czytających to, co pod obrazkiem jest naprawdę niewielki.
Na instagramie - „bookstagramie” jest naprawdę zatrzęsienie fajnych osób, które czytają i piszą bo lubią, a przy okazji rozwijają się jako twórcy i co jest w tym takiego złego?
Tylko zwykle nie biorą udziału w dziwnych akcjach z udostępnianiem żali i boleści, a przez to trudniej ich odkryć.
Gdyby nie bookstagram to nie przeczytałabym wielu książek, nie obejrzała wielu filmów i seriali, gdyby nie bookstagram to nie poznałabym wielu wartościowych osób, z którymi wymieniam korespondencję nawet kiedy nic nie publikuję.
Ja nie obserwuję takich osób - czytam kiedy próbuję się tłumaczyć, dlaczego coraz mniej się odzywam. Obserwujesz, ale nie widzisz. Niekonsekwencja to nasze drugie imię, moje też. Wiele razy chciałam swoje media usunąć, ale trwam. Dosięgnie mnie chyba tylko czas. Może też liczę na tę sławę, nie wiem. Siebie też nie zrozumiałam, a próbuję zrozumieć wszystkich i wszystko. Stale. W internecie też.
Często się tym przesycę i muszę odpocząć, tylko po każdym takim odpoczynku trudniej mi się na łono „internetów” wraca. Choć nadal rachunek zysków i strat przemawia na korzyść tej około książkowej społeczności.
W rzeczywistości prezentowanej w „QualityLandii” byłabym na samym dole drabiny społecznej jako... analog.
Słońce zaszło. Czas włączyć czytnik.
Jak zwykle im mniej mam do powiedzenia, tym więcej tekstu napiszę.
Sorczak.
Przyznam szczerze, że ja też często mam myśli o tym, aby usunąć bloga, ale jednak coś mnie powstrzymuje. Poznałam dzięki niemu fajnych ludzi i to oni są moją siłą do tego, aby jednak jeszcze nie rezygnować. 😊
OdpowiedzUsuńNaprawdę? Twój blog jest raczej często odwiedzany :) Widać wszyscy mamy podobne odczucia niezależnie od tego w którym miejscu jesteśmy :)
UsuńOk, "Fizyka smutku" wrzucona na półkę - ja chyba aż tak bardzo nie cierpię na wspomnianą przypadłość, ale mam wokół siebie takich ludzi... więc przeczytam!
OdpowiedzUsuńCo do afer, hejtów, dziwnych postów i innych dramatów, to tak naprawdę w ogóle tego nie rozumiem, zresztą na ten bookstagramowy temat już chyba kiedyś pisałyśmy... Sam też zauważyłam, że jeśli przeglądam ig codziennie, to odbija się to na moim nastroju, więc ostatnio udzielam się rzadziej... Ale też jestem, działam ciągle, bo i ja mam na liście trochę osób, których opinia mnie interesuje, i wiem że kilka z nich też moje skromne zdanie ciekawi. W końcu to często przez polecania i opinie poznaję nowych fajnych autorów. Cieszę się też jak wiem, że ktoś faktycznie coś przeczyta za moim poleceniem i mu się faktycznie spodoba. I to wystarcza :) Reszta to biały szum ;)
Chyba wszystko można przedawkować... „Fizyka smutku” trudna w odbiorze i w formie książka, ale dla samego kunsztu budowania zdań, warto ją przeczytać. Mi też lepiej, kiedy rzadziej się udzielam i kiedy po prostu nie czytam tego, co ludzie piszą. Nic mi to, co tu napisałam nie da, ale jakoś lżej wtedy mi się zrobiło :D
UsuńI to najważniejsze ;) W sumie chyba po to te blogi mamy, nie? Głównie dla siebie, na własny użytek, bo i tak niewiele osób je czyta ;)
Usuń